Sahara
Z pewnym rozczarowaniem i niepokojem śledziłem to ich obojętne i apatyczne zachowanie się: nie tak wyobrażałem sobie nastrój ogarow powietrza na polowaniu.
— A nuż sokoły w ogóle nie będą miały ochoty działać?…
Obawy moje uspokoił jadący obok mnie porucznik. Gdyby nie kaptury na głowach, ptaki wyrwałyby się w powietrze i zapolowałyby dla własnej przyjemności, nie oglądając się na nas zgoła.
— Takub ben Fellah nie zobaczyłby ich już więcej nigdy; przekona się pan za chwilę…
Jeszcze nie skończył mówić, kiedy na prawym skrzydle naganki rozległ się przeraźliwy gwizd jeźdźca i spod nóg koni wyprysnął zając.
Serce zabiło mi mocno. Razem z innymi wypuściłem swego wierzchowca w cwał, gnając co sił w lewo, aby nie dopuścić do wymknięcia się szaraka sprzed frontu, rozciągającego się coraz bardziej łańcucha myśliwych i naganiaczy.
Pędząc tak po równinie, trzymałem się jak najbliżej Takuba. – Widziałem, jak błysnęły jego olśniewające zęby w szerokim, zbójeckim uśmiechu. Wysunął się naprzód i doganiał sadzącego wielkimi skokami zająca, niosąc na zgiętej dłoni oba sokoły, które straciły całą swoją poprzednią flegmę. Przypomniało mi się „Polowanie na sumaka“: Trzymaj, myśliwcze, ptaka na dłoni;
Zakryj mu oczy złotym kapturem:
Niech nastroszonym nie szumi piórem,
Niech się do lotu nie zrywa.*
Nadszedł czas, by „sokół posłużył“: zdjęto mu kaptur i lekkim ruchem ramienia zachęcono go do lotu.
Oba ptaki zerwały się jednocześnie. Ich wąskie skrzydła rytmiczną, śpieszną pracą mocnych uderzeń wyniosły je ponad nasze głowy.
Zostały nieco za nami.
Buchnął głośniejszy jeszcze krzyk Berberów gardłowy, ostry, zaciekły.
Ptaki zrozumiały, a co najważniejsze — dostrzegły
Jak dwie strzały wypuszczone z łuku, prześlizgnęły się nad nami, zniżając lot. Pośpiesznie wachlowały ich długie skrzydła. Wyciągnęły się szyje…
Zając bronił się do ostatka: kiedy już miały go dopaść, rzucił się w bok, w nagłym skręcie przepadł na mgnienie oka z pola widzenia, zawrócił i umknął w przeciwną stronę.
Popielato – brązowe skrzydła i białe końce lotek załopotały gwałtownie, kładąc się w nieprawdopodobnie szybkie młyńce wirażów, by równie nagle wyrównać tuż nad szarym zbiegiem.
Wyciągnęły się szpony i spadły.
Chybiły jednak.
Wspomagane przez rozpacz skoki uratowały tym razem szaraka: zawrócił w miejscu, jak piłka odbita od niewidzialnej przeszkody. Pomknął między konie, przebiegł tuż obok mnie i gnał jak wicher z powrotem.
Oba ptaki siłą pędu ciśnięte w górę, uniesione jak na grzbiecie fali, przepłynęły nad nami. Zawróciliśmy.
Konie kwiczały z emocji, a jeźdźcy darli się, jak żywcem obdzierani ze skóry.
Nie wiem na pewno, ale zaręczyć bym nie mógł, czy i ja nie krzyczałem po arabsku: gra rozpaliła mnie i pochłonęła tak samo, jak mego wierzchowca, jak Takuba i wszystkich innych.
Pędziliśmy na złamanie karku, a przed nami, coraz niżej i coraz bliżej szaraka, sunęły milczące, groźne w swej zajadłości sokoły.
Atakowały teraz na zmianę i kilkakrotnie to jednemu. to znów drugiemu udawało się przysiąść na wyciągniętym jak struna grzbiecie oszalałego ze strachu zwierzęcia. Za każdym razem jednak łopot smagających boki skrzydeł przynaglał ofiarę do rozpaczliwego susa w bok. Napastnik tracił równowagę, a zdobycz znów wymykała się, by po kilku skokach poczuć wbijające się w skórę szpony drugiego prześladowcy.
W końcu siły zająca zaczęły się wyczerpywać: raz po raz otrzymał kilka uderzeń twardego, bezlitosnego dzioba w czaszkę; zatoczył się i przysiadł pod ciężarem skrzydlatego myśliwca. Beczał żałośnie 1 biegł jeszcze, ale już na oślep, bo sokoły biły go po oczach.
Po chwili legł na piasku, wyciągając skoki w śmiertelnych drgawkach. Raz jeszcze wstrząsnął się i spróbował powstać, ale okrutne ciosy powaliły go ostatecznie.
Sokoły, zaślepione tryumfem, pastwiły się dalej nad trupem, rozbijając mu głowę na miazgę.
Trzeba je było pochwytać, zanim minie ich szał mordu.
Takub ben Fellah, zatrzymawszy nas w odległości 100 metrów od zabitego kota, ostrożnie zaczął się zbliżać do swych ptaków.
Śledziłem jego ruchy z wielkim zaciekawieniem, które zresztą podzielali wszyscy obecni. Wrażenie drapieżnego zwierzęcia, jakie przed rozpoczęciem polowania zrobił na mnie ten prawdziwy syn pustyni i — jak się później dowiedziałem — znany w tej części Sahary myśliwy, spotęgowało się teraz jeszcze bardziej.
Czaił się, skradał, aż wreszcie wolno, łagodnie ujął obiema dłońmi swoje sokoły. Zatrzepotały skrzydłami, wydając przeraźliwy głos, podobny do skrzeczenia kawki. Zręcznie nałożył im kaptury i zatrzasnął każdemu na nodze obrączkę z łańcuszkiem.
Powstał, odwrócił się ku nam i teatralnym ruchem uniósł dłoń z ptakami, które znów przybrały swój nastroszony wygląd.
Na stepie, w okolicach Laghuatu, żyła dawniej wielka antylopa adax, typowe zwierzę pustyni, która mogła — tak jak wielbłąd — obywać się przez szereg dni bez wody, mając jej duży zapas w żołądku. Dzisiaj jest ona już zupełnie wytępiona, podobnie jak struś, który też cofnął się daleko na południe, w stepy Sudanu.