Sahara
Laghuat jest oazą, liczącą 30 000 palm.
Na Saharze rozwój oazy oblicza się nie według ilości mieszkańców, lecz według ilości palm, gdyż to jest czynnikiem decydującym.
Mieszkańców posiada Laghuat 6 000. Określenie ich rasy i pochodzenia wymagałoby bardzo ścisłych studiów; nazywam ich Arabami, ponieważ nie posiadają wybitnych cech berberyjskich, jak na przykład plemiona koczownicze. Najprawdopodobniej stanowią taką samą mieszaninę wszystkich ras, jak mieszkańcy miast nadmorskich. Dość często spotyka się tu murzynów, którzy są potomkami dawnych niewolników.
Pomimo bliskości Algieru, Laghuat jest już miastem o charakterze zupełnie kolonialnym.
W jedynej restauracji, w porze posiłku, zbierają się wszyscy Europejczycy. Pierwsze osoby na san — to rodzina naczelnika poczty: jego żona i młoda, piękna córka. Jej uroda i najwyższe stanowisko społeczne ojca. przyciągają spojrzenia wesołych oficerów batalionu strzelców afrykańskich. Panna naczelmkówna zupełnie w cień usunęła swoje rówieśniczki. podwładne jej papy.
Oprócz strzelców afrykańskich, w Laghuacie stoją dwa szwadrony spahisów.
Spahisi noszą na głowie czerwony fez, wysoki i szeroki, ginący zupełnie pod białym zawojem, obejmującym tył głowy i szyję. Zamiast munduru mają czerwoną kamizelkę szamerowaną złotem i szeroki pas czerwony. Najoryginalniejszą częścią ubrania są niebieskie szarawary, ogromnej szerokości. Są one uszyte z jednej sztuki sukna, zupełnie nie krajane; zamiast wycięcia w kroku jest nieskończona ilość zakładek, które pozwalają na całkowitą swobodę ruchów. Jest to — jednym słowem — worek z dwoma otworami na nogi, ale pozwalający dosiadać z całą swobodą konia. Dopełnieniem munduru są dwa burnusy: biały, noszony pod spodem i czerwony — na wierzchu.
Większość spahisów stanowią ochotnicy, żołnierze zawodowi, którzy służą po kilkadziesiąt lat w jednym szwadronie. Tylko oficerowie i nieznaczny procent podoficerów — to Francuzi; reszta — Arabowie.
Na drugi dzień po przybyciu do Laghuatu zawarliśmy znajomość z dowódcą szwadronu i wszystkimi oficerami spahisów.
Była to godzina gry w polo, na której spędzają cały czas wolny od służby. Udaliśmy się z nimi na plac ćwiczeń, z przyjemnością obserwując ich doskonałą grę. Wieczorem podejmowali nas w swym kasynie winem porto.
Wszyscy służyli już dawno w Afryce, tylko jeden młody podporucznik świeżo przybył z Paryża. Wszyscy rozmiłowani są w swoim zawodzie; mówili mi, że me pragną innego garnizonu do końca swej służby.
Raz na rok wyjeżdżają do Francji, a jeden z takich urlopów .kończy się zwykle powrotem z żoną. Wysokie uposażenie z jednej strony, a taniość z drugiej — pozwalają im tutaj na bardzo wygodny tryb życia. Prawie każdy ma samochód, którym od czasu do czasu może wybrać się do Algeru.
Okolica Laghuatu ma stosunkowo bogatą faunę. Spotkać tam można dużo gazeli, zajęcy, a przede wszystkim pewien gatunek dropi, które często wyrywają się przed samochodem lub spod kopyt końskich.
Tej obfitości zwierzyny mieliśmy do zawdzięczenia miłą niespodziankę, jaką nam zrobili oficerowie spahisów, zapraszając nas pewnego dnia na konną przejażdżkę.
Oddaliwszy się o dwadzieścia kilometrów od oazy, podjechaliśmy do ogromnego stada kóz, którego konny pasterz, wysoki, szczupły Berber, z czarnym zarostem i białymi jak kreda zębami, puścił się galopem na nasze spotkanie.
Podjechawszy ku nam, przywitał się ze wszystkimi według zwyczaju, który polega na tym, że po uścisku dłoni należy swoją rękę pocałować.
Po powitaniach ruszyliśmy w stronę widocznych z daleka namiotów. W duarze oczekiwało nas dwóch spahisów, wysłanych tutaj wczesnym rankiem, i kilkunastu konnych koczowników, z których jeden miał dwa przepiękne sokoły.
Ptak ten nawet tutaj jest coraz rzadziej używany do polowania. W tym celu trzeba młode sokoły wybrać z gniazda i długo, cierpliwie tresować. Jest to sztuka, która coraz bardziej upada i niedługo zniknie zupełnie. U nas przecież była kiedyś ulubionym i bardzo popularnym sportem, a dziś przeszła już do historii.
Trudno opisać zatem moją radość, kiedy po krótkim odpoczynku siedliśmy na koń, aby ruszyć na łowy.
Rozwinęliśmy się w długą linię na pustynnym stepie. W środku, na pysznym koniu, jechał właściciel sokołów, umieściwszy ptaki na głowie.
Wyznaczono mi miejsce tuż za nim. ale mogłem od czasu do czasu spojrzeć na jego profil, gdy rozglądał się w lewo i w prawo, by wyśledzić zwierzynę.
Był smukły, o ciemnej, prawie oliwkowej twarzy, pokrytej na policzkach i brodzie czarnvm zarostem. Jadąc, pochylał się naprzód, burnus jego powiewał na wietrze, wskutek czego cała malownicza postać robiła wrażenie przyczajonego do skoku, skradającego się ostrożnie drapieżcy.
Lekki powiew wiatru szumiał cicho między krzewami. Prażyło słońce i drobne kropelki potu wystąpiły mi -ia czoło.
Wszyscy rozmawiali głośno, Arabowie zaś pokrzykiwali swoim gardłowym głosem. Zniecierpliwione konie rwały się do biegu. Tylko sokoły siedziały spokojnie, nastroszone i niemrawe.