Reszta jest milczeniem
Tutaj także patrzymy na świat jak na gotowe zamalowane płótno i do tego płótno budowane ciężkimi maźnięciami farby jarzącej się soczystą zielenią, nasyconą żółcią, pełnym w brzmieniu błękitem i czerwienią wetkniętych w zieleń i żółć maków. Równie namiętnie i gorąco malowany jest pejzaż koło furty cmentarnej: mur jest żółtawo – szary, przy bramie stoją po bokach słupy o gzymsach mocno zarysowanych w słońcu pasemkami cienia, dołem kładzie się żółta zakurzona droga, w górze wisi letnie niebo, może zupełnie takie jak tamtego dnia śmierci. I jeszcze rosną jakieś krzaki i pas trawy biegnie pod murem, przy którym, po drugiej stronie, leżą bliźniacze groby Van Gogha i jego brata Theo.
Może dlatego, że idę tam, na ten grób, z bukiecikiem polnych kwiatów, wszystko to wydaje mi się szalenie znajome, właśnie z jakiegoś obrazu Van Gogha (choć on nigdy tego motywu nie malował) i mam przez chwilę wrażenie, że odkryłem dlaczego jego malarstwo jest takie, nie inne (choć jego pobyt w Auvers zamyka się w datach: 21 maja — 29 lipca 1890 r.), bo odnajduję tutaj w naturze, raczej tu niż w Arles, jego zestawienia, te, które jemu są tylko właściwe.
W Auvers natura zdaje się malowana tłusto, bardzo dobitnie, prawie brutalnie, jej powierzchnia garbi się od grubo kładzionej farby; podczas gdy, na przykład, w Moret formy są prawie eteryczne. Tam w Auyers wszystko zmieniało się powoli, obracało powoli jak wielka machina,, tu wszystko zmienia się co chwila: w migotaniu, wody, w drżeniu liści na wietrze, przepływaniu leciutkich obłoków po lekkim niebie. A powierzchnia natury’ jest raczej gładka.
Bo tam panuje Van Gogh, a tutaj króluje Sisley.
W Moret od lat pięćdziesięciu zmieniło się stosunkowo niewiele; tylko topole nad Loing i nad kanałem porosły, tylko po kamiennym moście i po „grand rue“ łączącej dwie bramy miejskie przelatują teraz głośne samochody, bo przez Moret prowadzi szosa łącząca Paryż z Rivierą. Ale, kiedy spojrzysz na miasteczko z pagórka, który należy już raczej do St. Mammès (bo leży po drugiej stronie Loing i kanału), masz przed sobą dosłownie ten sam pejzaż, który malował Sisley, z wysterczającym nad stare dachy kościołem i z lasami Fontaineblau wieńczącymi dalekie wzgórza.
Na moście stoją te same co za jego czasów młyny, te same domy wbudowane w szczątki starych murów obronnych przeglądają się w rzece, tak samo poniżej mostu praczki piorą bieliznę. I tego samego szumu wody, spadającej z zastawy koło młynów, słuchałem kiedyś całe lato; tego samego, który i on słyszał, kiedy rozstawiał sztalugę na niskim przeciwległym miasteczku brzegu u stóp topoli, które teraz wielkie, w jego czasach były młodymi drzewami.
Dawniej wymyślano Corotowi, że masakruje drzewa dobrze znane jeszcze z obrazów Tycjana, z pejzaży Holendrów i z Claude Lorraina; później, w imię Corota, wymyślano impresjonistom, że z drzew zrobili miotły; dziś godzimy się i z Corotem, z Pissarro i z Sisleyem. pogodziliśmy się z rewoltującym Cézannem i z Van Goghiem — wariatem, i teraz znów, w imię tamtych wymyślamy naszym współczesnym. Ale na naturę my wszyscy, którzy choć trochę lubimy malarstwo, patrzymy oczyma malarzy.
Egipcjanie nauczyli nas w hieratyźmie czcić tajemnicę bóstwa zaklętego w widome kształty. Grecy w smukłych proporcjach atlety zawartą cząstkę absolutnego Piękna. Bizancjum pokazało nam, zresztą nie pierwsze, jaki wyraz prawie srogi, mogą mieć złoto i drogie kamienie, a zachodnie Średniowiecze jakie może być oblicze sztuki- wyrosłej z chrześcijańskiego spojrzenia na świat.
Claude Lorrain wskazał nam piękno zachodów słońca, Rembrandt niepokojące piękno mroków, wśród których świecą formy mdłym blaskiem, Watteau cud barwnych atłasów okrywających smukłe ciała żywych laleczek.
Czy mielibyśmy tak jasne wyobrażenie o wspaniałym ładzie natury, gdyby nie malarstwo Rafaela, Veroneza, Poussina? Czy znalibyśmy tak dobrze jej niezmienność, gdyby nie Ingres; jej zmienność gdyby nie Monet? Czy woda urzekała by nas tak, gdyby nie jego wody; czy drzewa wydawały by się nam tak śliczne i delikatne, gdyby nie drzewa Corota, tak majestatycznie architekturalne, gdyby nie drzewa Cézanne’a? Czy kobiety miałyby tyle wdzięku gdyby nie Renoir?
Od zgiełku spraw drobnych i nieważnych uciekajmy więc ku sztuce. Bo, jak Paul Valéry ślicznie powiedział, po tym wszystkim czego się możemy o niej od innych nauczyć nastąpić winno milczenie i zadaniem tych, którzy o sztuce piszą, jest milczenie to przygotować. Najistotniejsza bowiem cząstka naszych kontaktów z Pięknem – kontemplacja, odbywa się w milczeniu.
Uczmy się zatem, ale pamiętając wciąż, że reszta, to co naprawdę ważne, że reszta jest milczeniem.