Reszta jest milczeniem
Każdy osobisty wysiłek twórczy w sztuce rozszerza krąg doznań odbiorcy (bo każdy wysiłek prawdziwie artystyczny jest w pewnym stopniu nowatorstwem wobec tego, że artysta dorzuca niejako siebie do dorobku artystycznego ludzkości; siebie, to znaczy czynnik nowy i niepowtarzalny) ukazując mu stosunki pomiędzy elementami czasem całkowicie nieprzeczuwane, w każdym zaś razie takie jakie dany twórca na własne oczy w otaczającym go świecie dostrzegł. Przez to zaś właśnie, że wszystko nowe, które się w sztuce rodzi, musi być naprzód zobaczone w naturze (źródłem sztuki jest wyobraźnia, ale wyobraźnia odżywia się nie czym innym jak kontaktami z naturą) przez to i dzięki temu odbiorca, poznając dzieło w niewielkim nawet stopniu nowe, poznaje lepiej, pełniej naturę, z której natchnienia ono się narodziło. A jeśli rzecz jest istotnie niepowszednia, wtedy otwierają się przed konsumentem sztuki horyzonty naprawdę nieoczekiwane.
Nie wiem, nie mogę sobie całkiem wyobrazić czym było by moje spojrzenie na naturę, gdyby nie wielkie malarstwo. Tyle razy pragnąłem stać się na chwilę człowiekiem, który nie widział ani Vermeera, ani Rembrandta, ani Cézanne’a, by spojrzeć na świat boży jego oczami i żeby porównać. Byle tylko nie zostać nim już na zawsze, bo świat przez niego widziany musi być ileż mniej piękny niż ten, który ja widzę tak pięknie dzięki tamtym wielkim.
Kiedy się jest w Aix-en-Provence i kiedy się pójdzie spacerem szosą ku Château-Noir (gdzie Cézanne często malował) albo na Chemin des Lau-ves (gdzie miał pracownię) doznaje się takiego wrażenia, jakby się weszło w malarstwo (opuściwszy cudownym sposobem starą ziemię) tak dalece ze wszystkich stron otoczą nas cezannowskie pejzaże, tak bardzo po cezannowsku będą się rysować na tle nieba i na tle cudnej „montagne Sainte Victoire” gałęzie nadmorskich pinii; i precyzyjnym konturem szarobłękitne pagórki zamykające horyzont; i sześciany kamiennych ferm o płowo – czerwonych dachach wtulone w bukiety oliwek przetykanych ciemym cyprysem.
I wyda się nam wtedy, że wielka powaga tego kraju płynie nie tylko z uroczystych szerokich linii terenu, nie tylko z ciemnej zieleni igliwia sosen, z głębokich cieni pod nimi, pod okapem budynków, i w załomkach skał; wyda się nam, że powaga ta płynie nade wszystko z stałej niejako obecności Cézanne’a w tej jego małej ojczyźnie.
Widać wrażenie obecności kogoś zmarłego łączy się zawsze z wrażeniem powagi, bo to pogodne Cagnes jest też poważne, przez wspomnienie znów Renoira. Choć przecież Renoir ze swoją sztuką był samą radością życia, samym weselem płynącym z istnienia w świetle, w powietrzu nagrzanym i pachnącym czasem cieplarnią, czasem buduarem, to znów ziołami, które rosną na południu i których zapach pamięta się raz na zawsze. Tam także chodzisz wśród oliwek, szarych na tle błękitnego morza, jak pośród renoirowskich tym razem pejzaży. Widzisz te same co u niego migotania świateł i cieni: świateł francuskiego słońca i cieni od pokrzywionych pni, konarów i listowia drzew, które wydają się najstarszymi drzewami na świecie, tyle się wokół i swojskiej i dziwacznej zarazem postaci oliwki oplotło wspomnień i reminiscencji starych jak najdawniejsze tradycje ludzkości. Widzisz te same dalekie plany gór i morza, te same nieba prawie czarne w południe, jasne i lekkie pod zachód. I rozumiesz lepiej dlaczego Renoir, wielbiciel Anakreonta, zbudował sobie willę właśnie tu, podczas kiedy Cézanne, wielbiciel tragików greckich, siedział uparcie w Aix, a nad morzem bywał w Estaque, nie na Rivierze.
Inaczej jest, kiedy odbywszy artystyczną pielgrzymkę do miejsc wsławionych pobytem drogich nam twórców, już ich tam nie odnajdziesz, bo odeszli wygnani przez ludzi, którzy wszystko przemienili w okolicy: wycięli drzewa, przebudowali domy, poprzesuwali płoty. Tak jest właśnie w Auvers, gdzie Cézanne odbywał „apprentissage“ u rezydującego w pobliskim Pontoise Pissarra i gdzie Van Gogh spędził ostatnie miesiące życia. Tak bardzo się tam zmieniło, że przyjechawszy (wobec tego, że tak długo cieszyłeś się myślą poznania drogiej dla ciebie miejscowości) masz głęboki żal do bliźnich, nawet całkiem niewinnych. Pamiętam z jaką niechęcią słuchałem sklepikarza, który opowiadał, zadowolony, że Auvers przestało już być „un petit coin pas cher“.
Dopiero, kiedy opuściwszy centrum tego pół-miasteczka pół-wsi i kiedy, przeszedłszy koło kościoła (tutaj w pobliżu Van Gogh targnął się na swoje życie) wyjdziemy w pola, doznamy znów szoku jak w Aix i jak w Ćagnes. Bo tu konfiguracja kraju została niezmieniona od czasu auverskich pejzaży artysty; te same poletka pszenicy, koniczyny, buraków, biegną ku horyzontowi; te same zboża czesane wiatrem, te same może drzewa rosną wzdłuż polnej drogi, wspinającej się po lekkim zboczu i ginącej na przeciwnej stronie pagórka.