Portret alkoholika
Rzecz dzieje się w gabinecie lekarskim zakładu dla psychicznie chorych. “* ** Przy biurku siedzi lekarz i bada młodego człowieka w wieku 26 lat. Pacjent na pytania odpowiada bezpośrednio, ale mówi głosem, w którym nie
wyczuwa się żadnego zabarwienia wzruszeniowego. Mówi o sobie, czyni rodzaj spowiedzi, ale opowiada zupełnie obojętnie, jakby o kogo innego chodziło. Oto fragment badania w streszczeniu.
— Jaką pan ukończył szkołę?
— Skończyłem 4 klasy szkoły handlowej, następnie wybuchła wojna.
— Co pan potem robił?
— Pracowałem w sklepie jako subiekt — to był sklep mego ojca.
— Jak długo?
— Do wiosny 1942 roku.
— A co potem?
— Potem już nie pracowałem.
— Z czego więc pan żył?
— Początkowo ojciec, po aresztowaniu ojca przez Niemców stryj, a ostatnio matka mnie utrzymywała.
— Co siostra robi?
— Też pracuje.
— Dlaczego więc tylko pan nie pracował?
Pacjent zaczyna szeroko tłumaczyć, że przyczyną były łapanki, trudności z „Arbeitsämtern“, jakaś choroba, potem niejako daje do zrozumienia, że miał ważniejsze jakieś zajęcia. Wszystko to jest jednak nie przekonywujące, niedostatecznie powiązane logicznie, chwilami w strzępach. Wreszcie „wyłazi szydło z worka“:
— Wyrzucili mnie ż pracy.
— Za co pierwszy raz usunięto pana?
— W rachunkach było coś nie w porządku i powiedzieli, że to ja jestem winien.
— Kto prowadził książki i był za nie odpowiedzialny?
— Ja.
— Czy w stosunku do klientów był pan uprzejmy!
— Tak, chyba że mnie zdenerwowali, wtedy, bywało, że coś powiedziałem ostrzej.
— Co to znaczy „ostrzej“, jakimi słowami?
— Trudno tu byłoby powtórzyć.
— Często tak pana denerwowali?
— Bardzo często, bo tacy ludzie dzisiaj, że — lekceważący gest ręką — a ja jestem prędki.
— Przełożeni byli z pana zadowoleni?
— No, nie bardzo.
— Dlaczego?
— Bo mówili, że źle pracuję, że kradnę, a ja…
— Mówili też — przerywam — że jest pan bez poczucia odpowiedzialności i obowiązku.
— To też.
— Że jest pan arogancki, bez honoru, że pan lekceważy wszystko i wszystkich? — potwierdza skinieniem głowy.
Zmieniał kilkakroć posady i nic dziwnego, że miejsca nigdzie nie zagrzał. Miał wtedy 21 lat.
Po tym wstępie dochodzimy do sedna rzeczy. Pada pytanie:
— Od kiedy pan pije?
— Zacząłem zimą 1939 roku, ale mało, okazyjnie.
— No, a potem?
— Od 1941 to już więcej.
— Ile to jest „więcej“?
— No… 1 — 2 razy w tygodniu wypiło się gdzieś z kolegami.
— Jak dużo musiał pan wypić, by być już pijany?
— Z początku niewiele, potem już się wprawiłem, tak że i pół litra mogłem wypić, a dopiero wtedy czułem szum w głowie.
— Pijany bywał pan często?
Nie, wcale nie, może 2 — 4 razy w życiu.
Zaglądam do karty przyjęcia, gdzie zanotowane są słowa matki przy zapisywaniu syna do zakładu. Okazuje się, że pacjent pijał drobne ilości, ale systematycznie, prawie codziennie. Czasem jednakże i do utraty przytomności, co miało miejsce średnio 3 razy w miesiącu. Na takie dictum nie pozostaje nic innego jak wyznać: tak było w istocie.
— Od kiedy ten stan trwa?
— Od 1945 roku, po zakończeniu działań wojennych.
— Skąd pan brał pieniądze na pokrycie kosztów wódki, skoro pan nie zarabiał?
— Miałem.
— Skąd?
— Czasem się gdzieś dorywczo zarobiło, czasem ktoś z kolegów zafundował.
— To mało, a poza tym?
— Sprzedałem czasem coś — mówi ociągając się.
— Na przykład co?
— Jesionkę moją, sweter, raz ubranie.
— Co jeszcze? Może z innych rzeczy, nie swoich?
— Zegarek matki, lornetkę po ojcu, wziąłem raz powierzone pieniądze, albo po prostu nie płaciłem w restauracji i matka potem regulowała rachunki.
— Był pan aresztowany przez milicję?
— Kilka razy za awantury po nocach, lub nie płacone rachunki.
— I za co jeszcze?
— Raz za usiłowaną kradzież, bo mi potrzeba było pieniędzy na wódkę, ale udało się zatuszować, bo milicja już mnie znała i wiedzieli, że byłem akurat „pod gazem“. Wtedy mi się upiekło.
— W czasie okupacji należał pan do pracy konspiracyjnej?
— Nie, czasem tylko gazetkę czytałem, ale mnie te sprawy nic nie obchodziły (sic!).
— Obiecywał pan i przysięgał, że pan już więcej pić nie będzie?
— Tak.
— I to nie raz?
— Tak.
— Dlaczego pan nie dotrzymał?
— Ja chciałem, ale znowu trafiła się okazja… mówili żeby tylko jednego… jeden przecież nie zaszkodzi… a potem to już nie wiedziałem co się ze mną dzieje.
— Słowem, mając 26 lat do czego pan w życiu doszedł?
— Do niczego.
— Jest pan ciężarem najbliższej rodzinie, miast być pomocą matce?
— Tak.
— Jaka przyczyna tego?
— Wódka.
— I mówi to pan tak obojętnie? Jakiż mężczyzna, jakiż syn z pana?
— Trudno, tak było.
Następnego dnia w rozmowie z matką pacjenta dowiedziałem się, że wytrzymywała z synem tak długo, bo wierzyła, że się jeszcze poprawi i opamięta. Wielokroć obiecywał i przysięgał, że to ostatni raz i potem w kilka dni zaczynał na nowo. W domu brutalny, w najwyższym stopniu obelżywy, nic mu nie dogadzało. Było tak przede wszystkim kiedy był trzeźwy. Z pijanym był mniejszy kłopot, bo robił krótką awanturę, czasem kogoś uderzył i szedł spać. Dopiero wtedy były chwile spokoju w domu. Wszystko to wystąpiło od czasu, gdy zaczął się alkoholizować. Trzeba dodać, że nie był chory na żadną chorobę.