Epizod polski na Libanie
W ślad za wojskiem popłynęły też tłumy cywilnych uchodźców, rodzin wojskowych i sierot. Powstała nowa kwestia ich rozmieszczenia. Były to już ostatnie dni mego pobytu w Syrii, przed wyjazdem do Teheranu. Przedstawiłem położenie generałowi Catroux, który z ramienia de Gaulla rządził w Syrii, oraz świeżo upieczonemu ministrowi spraw zagranicznych młodziutkiej Republiki Libańskiej. Bez żadnych wahań oświadczyli obaj gotowość otwarcia Libanu dla kilkudziesięciu tysięcy naszych uchodźców. Śliczne uzdrowiska górskie w Libanie były w czasach pokoju ucieczką dla całego Lewantu od upałów. Podczas wojny stały oczywiście pustką i mogły pomieścić w doskonałych warunkach całe nasze uchodźstwo cywilne. Gdyby więc — ach to gdyby — w owym krytycznym-momencie rozejmu francusko-niemieckiego w 1940 nie garstka wojska, nie brygada, ale większość armii Sikorskiego w Syrii była przetrzymała, refugium na Libanie urosłoby do rozmiarów potężnego obozu całej Polski walczącej. Znalazłby się tam rychło Sikorski, a rząd otrząsnąłby się z londyńskich stosunków szybko przymykałby też do niego. W okresie tym, na schyłku 1942, armia polska na Wschodzie stanęła przed nie lada zadaniem. Główne siły brytyjskie stały w ogniu kampanii afrykańskiej, w pustyni. Niemcy byli pod Stalingradem i parli na Kaukazie. Kilka kroków naprzód, a cały Bliski Wschód stanąłby też w ogniu. Ogołoconej z wojska groził Syrii w każdej chwili desant niemiecki. Jeśliby armia niemiecka przeszła przez Azerbejdżan ku pustyni, żadna przeszkoda naturalna nie zatrzymałaby jej w marszu na Egipt. Irak, źródła naftowe w Persji i w Mosulu były zagrożone. W tej chwili kiytycznej obrona Iraku i całego Lewantu przypadła wyłącznie Polakom. Cała nasza armia skupiła się na granicy irańsko-irackiej i gotowała do walki. Tylko zwycięstwo radzieckie podd Stalingradem odwróciło niebezpieczeństwo od żywotnych arterii i źródeł siły Wielkiej Brytanii i odmieniło bieg wojny. Zostało tylko wspomnienie i ważna nauka.
Nie miejsce tu roztrząsać sprawę odpowiedzialności. Pewne jest tylko, że w roku 1940, zamiast tworzyć na Lewancie armię, posłano słabą, wątłą ekspedycję — jakby symboliczny znak obecności. Niestety, bijemy się zwykle nie dla osiągnięcia politycznego obiektywu, ale raczej z jakiejś transcedentalnej potrzeby ofiary krwi, dla pióropuszu czy pawich piór. I nasi wodzowie, jak wodzowie innych nacji, tym grzeszą i błądzą, że umieją bitwy wygrywać, ale nie potrafią wygrać pokoju. Mówią dużo o wojnie totalnej, ale nikt nie umie totalnie jej zakończyć.
Dlatego Brygada Karpacka poszła sobie w dalszą pielgrzymkę najpierw przez Palestynę, potem przez Egipt — na pustynię. Tam zostały po niej pamiątki bitew, — Tobruk i Gazala. Przed wyjściem w pustynię odwiedziłem Brygadę Karpacką pod Aleksandrią. Stała na białych piaskach i wśród smutnych wzgórków rozstawiona, osłaniała miasto wzdłuż brzegu morskiego. Wracałem z tej wyprawy z grupką ułanów, jadących na urlop. W zaciemnionej, czarnej hali kolejowej pod El-Kantara, nad Kanałem Sueskim, gdzie już grasowały samoloty niemieckie, grupa żołnierzy naszych zabijała śpiewem czas czekania. Stanął przy mnie przygodny towarzysz podróży, dyplomata turecki, przyglądał się Polakom, ich strojnemu mundurowi i coś dumał. Wreszcie zwrócił się do mnie ze zdumionym pytaniem: po co ci bohaterowie biją się tu w pustyni o Polskę? Taka była zresztą pospolita refleksja wszystkich świadków pielgrzymki „karpatczyków“ po Azji i Afryce. Kiedy siedziałem w pociągu, jakby z rytmu turkotu kół, przyszła mi nagle odpowiedź na to pytanie, melodia dobrze znanego wiersza. Przypomniałem sobie dopisek Słowackiego u dołu tego hymnu: „Pisałem o zachodzie słońca na morzu przed Aleksandrią 20 października 1836“.
Na tęczą blasków, którą tak ogromnie Anieli Twoi w niebie rozpostarli Nowi gdzieś ludzie w sto lat będą po mnie Patrzący — marli.
Ta ostatnia wizjonerska strofa poematu zamyka chyba najlepiej opowieść — quasi una phantasia— o losach wojska polskiego na Lewancie i melancholii utraconej jego szansy.