Człowiek – istota bez wstydu
Antropologia, genetyka, biologia, psychologia i niektóre pokrewne nauki nie miały dotychczas odwagi orzec, iż człowiek jest istotą bezwstydu. Milczy na ten temat także i znakomity Charles Darwin. A jednak nieoficjalna giełda pokątnej myśli paranaukowej coraz niżej notuje akcje tych odgałęzień naszej duszy, które produkują wstyd, i coraz lepiej płaci za walory koncernu firmy „bezwstyd“.
Badając korelacje między wstydem a bezwstydem spostrzegamy na ogół, że pierwszy maleje a drugi wzrasta wprost proporcjonalnie do wieku, co w tłumaczeniu na język, którym pradziadowie nasi umieli bez trudu zamówić pokój w hotelu „Pitecanthropus Rex“, oznacza, że z biegiem lat stajemy się coraz bardziej bezwstydni. Mowa oczywiście o wieku człowieka, a nie epok, które, jak wynikałoby z dostatecznie poważnych dokumentów, zawsze i z dawien dawna były szczerze a uczciwie pozbawione wstydu. Tak myślą wszyscy.
Znam jednak pewien wyjątek. Wyjątkiem tym jestem ja.
Twierdzę, że istnieją wypadki, kiedy dostojny członek starszej generacji zakwita rumieńcem bardziej różowym niż jego kolega z ławy szkolnej. Nie bierzcie mi tego twierdzenia za złe, o młodzi przyjaciele, którzy w kusych szmatkach zalegacie plaże i wycieczkowe kajaki. Nie o was mi chodzi; zresztą zobojętniałem już na bezwstyd ciała, mając przed sobą znacznie wspanialszą panoramę bezwstydu duszy.
Mówię po prostu o tym wypadku, kiedy ulegamy uczuciu przykrego zakłopotania na myśl o naszych niedorzecznych młodzieńczych ideach, ideałach i zasadach. Wstydzimy się ich. Nazywamy je w duchu zielonymi, nieopierzonymi i smarkatymi, a głośno dodajemy: młodość przecież zawsze jest górna ale też i odpowiednio niedorzeczna, nie ma się zatem czemu dziwić. Twierdzę jednak dalej, że starszy pan nie ma powodu do rumieńca i że młodzieńczy pomyślunek niekoniecznie jest aż tak bardzo beznadziejny.
Oto w bardzo wczesnych moich latach drżałem z oburzenia na myśl o krzywdzie, jaka sie dzieje tym wszystkim cichym mrówkom, którzy niepowołani byli do tworzenia nowej teorii naukowej lub pisania dramatu, a którzy przecież jako twórcy pomysłów bynajmniej nie byli piątym kołem u wozu cywilizacji. Co przez to rozumiem i jaka jest różnica między ideą, teorią i pomysłem, wyjaśnię na przykładzie:
Kto zna Denisa de Sallo? Raczej nikt. A przecież jest to człowiek, któremu nauka zawdzięcza swój wspaniały rozkwit nie w mniejszej może mierze, niżeli wielkim i uznanym jej filarom. Denis de Sallo jest — zgodnie z La Nature — założycielem pierwszego czasopisma naukowego. Cóż w tym nadzwyczajnego — powiecie — i bez niego ktoś by wcześniej czy później wpadł na ten pomysł. Odpowiem na to: wyrzućcie czym prędzej z podręczników Newtona i Kolumba i nie obciążajcie sobie ich nazwiskami niepotrzebnie pamięci, bowiem i bez nich ktoś by tam odkrył wcześniej czy później Amerykę i sklecił prawo grawitacji.
Denis de Sallo jest doskonałym przykładem krzywdy, jaka się twórcom pomysłów o dużej doniosłości dzieje, dlatego tylko, że nie odkryli oni lądów (wcale pożytecznych dla celów kolonizacji), nie ustalili praw fizycznych (wcale pożytecznych przy konstrukcji samolotów i bomb), nie popadali w zatarg z Kościołem, by móc ściąć jedną żonę a poślubić kilka innych (wcale pożytecznych dla dobrego samopoczucia i trawienia), nie dysponowali milionami zarobionymi na dynamicie, aby okupić spokój sumienia (wcale pożyteczny dla zdrowego snu).
Wyliczyłem kilka wielkości, które już w elementarnej szkółce wkłada się pieczołowicie dziatkom do główek. Aby nie było nieporozumienia, wymienię ich z nazwiska: Newton, Kolumb, Henryk VIII i Nobel.
W miarę moich skromnych możliwości chcę wynagrodzić Denisowi de Sallo jego krzywdę. Wiem, że bez czasopism naukowych współpraca uczonych byłaby dziś tak utrudniona, jak utrudniona byłaby komunikacja między Warszawą a Krakowem bez dróg i kolei żelaznej, i że musiałbym sam fruwać do wszystkich laboratoriów świata, by podpatrzeć co się w nich dzieje.
Denis de Sallo urodził się w Paryżu w roku 1626. Jako uczeń nie należał do wybitnych. Później, po wstąpieniu na filozofię, składał egzaminy wyśmienicie i ukończył dodatkowo prawo.
Był zapalonym miłośnikiem książek. Czytał dużo i starannie. Wynajmował sekretarzy do robienia wyciągów i notowania jego własnych myśli. Wkrótce posiadał już skorowidz, w którym można było znaleźć wiele ciekawych rzeczy ze wszystkich dziedzin nauki po trosze.
Skorowidz ów naprowadził Denisa de Sallo na myśl wydania tygodnika poświęconego nowinom literackim i naukowym. Uzyskawszy przyrzeczenie współpracy od współczesnych mu: de Bourzeis, de Gomberville, Chapelain, l‘Abbe Gallois i zgodę oraz poparcie Colberta, de Sallo wypuszcza w świat pierwszy tygodnik naukowy pod tytułem Le Journal des Sęavans. Inauguracyjny numer ukazał się 5 stycznia 1665 roku. Wydawca Denis de Sallo figuruje tam pod pseudonimem de Hedouville. Odtąd tygodnik wychodził regularnie co poniedziałek. Dnia 30 marca tegoż roku 1665 pismo zostało na skutek nacisku jezuitów i papieża, dopatrujących się w nowym organie i jego współpracownikach ukrytych jansenistów, zawieszone. Colbert jednak nadal darzy Denisa de Sallo sympatią.
Pismo przekazano Galloisowi; od roku 1675 wydaje je la Roque, pedantyczny ale nieudolny naukowo, a w 1701 nabywa je państwo i redakcję zleca grupie uczonych.
Godnym uwagi jest fakt, że pismo natychmiast, po ukazaniu się, rozeszło się po całej Europie, że w Holandii opracowywano jego tłumaczenie, że Londyńskie Towarzystwo Królewskie imitowało je, wydając w dwa miesiące później swoje słynne Phi-losophical Transactions, że Leibnitz wydaje w ślad za Journal des Sęavans w Lipsku Acta Eruditorum.
Dalszy rozwój piśmiennictwa naukowego nie może być oczywiście tematem krótkiej notatki. Ale i tych kilka skromnych uwag wystarcza, abym położył się dziś spać z miłym uczuciem obywatela, który własnoręcznie, przy pomocy bardzo prymitywnych narzędzi, wzniósł mały ale trwały pomnik wielkiemu człowiekowi o nazwisku Denis de Sallo.
Co ważniejsze, wykazałem przy tej okazji, że nie zawsze starszy wiek winien się wstydzić młodzieńczych zapałów, że oburzenie moje jest dziś niemniej sze niżeli było kilkanaście lat wstecz. Krzywda się dzieje! Krzywda wołająca o pomstę do nieba. Genialny pomysł zasługuje na równie wielki szacunek, co i genialna teoria lub idea filozoficzna, a już na bezwątpienia większą uwagę niżeli przypadkowe awanturnicze odkrycie.
Tak sądziłem, gdy wąs jeszcze tkwił w pieluszkach, tak sądzę i dziś, gdy szczotkuję go w myślach końskim zgrzebłem (niestety pada ofiarą żyletki Gilette’a).